W ostatnim tygodniu, wyprawa do Ostródy przyniosła mi naprawdę wiele wrażeń. Dzięki niej udało mi się spotkać mnóstwo niezwykłych gatunków owadów. Jednym z nich był zgłąb. Stałym czytelnikom tego bloga, wspomniana nazwa powinna być już dobrze znana. Dwa lata temu, na przełomie maja i czerwca również udało mi się spotkać to stworzenie, tyle że w rezerwacie „Las Warmiński.” Wtedy jednak spotkałem inny gatunek, boMegarhyssa cf. rixator. Tym razem, trafił mi się natomiast Megarhyssa cf. vagatoria. Początkowo jednak, gdy po raz pierwszy spotkałem się z tą błonkówką, byłem pewien, że udało mi się trafić na jego kuzyna Megahyssa perlata (kiedyś znanego jako Megarhyssa gigas). Kilka dni później, po dokładniejszej analizie tych owadów oraz siedzeniu przy niemieckim kluczu do ich oznaczania, okazało się jednak, że to właśnie M. vagatoria. Oczywiście najprawdopodobniej. Pamiętajmy, że ten rodzaj jest bardzo trudny w identyfikacji, a 100 % pewności można mieć jedynie badając je pod mikroskopem.
Wygląd
Megarhyssa to rodzaj skupiający w sobie największe rodzime błonkówki… a można zaryzykować stwierdzenie, że jedne z największych rodzimych owadów w ogóle. Dorosłe samice tych błonkówek mogą osiągać długość ponad 4 cm. Dodatkowo, każda taka samiczka, jest „uzbrojona” w pokładełko długie na ponad 8 cm! Sumując to, wychodzą nam owady o długości ponad 12 cm! I dotyczy to także naszego gatunku. Pod względem wyglądu, samica Megarhyssa vagatoria jest długa, ale za to smukła i dość delikatna, dlatego pod względem masy, biją ją inne błonkówki, chociażby bryzguny czy trzpienniki. Pod względem ubawienia, zgłąb niemal po całości jest pomarańczowo-żółty. Nieliczne elementy budowy ciała, a także czułki i pokładełko są ciemno brązowe, a czasem wręcz czarne. Na głowie znajdują się długie czułki, para dość sporych, brązowych oczu oraz aparat gębowy. Na tułowiu mamy dwie pary skrzydeł, a także długie, smukłe odnóża. Odwłok jest podłużny, rozszerzający się ku tyłowi. Na trzecim, czwartym i piątym segmencie mamy po jednej, żółtej plamce. Warto na nie zwrócić uwagę, gdyż jest to jedna z cech pozwalających odróżnić ten gatunek od kuzynów (u innych zgłąbów wspomniane trzy plamki mają inny kształt i wielkość). Na jego zakończeniu mamy długie pokładełko składające się z trzech części. „Główne” pokładełko ukryte jest wewnątrz dwóch pozostałych części, które stanowią coś jakby „pokrowiec,” w którym jest ono chowane podczas spoczynku.
Samce są mniejsze od samic, znacznie ciemniej ubarwione… ale przyznam że na ich temat mam niewiele informacji, więc bardziej się o nich nie rozpisze.
Gdzie go można spotkać?
Niestety nie mam danych na temat jego rozprzestrzenienia. Osobiście spotkałem go w Ostródzie, zaś wcześniej widziałem podobnie ubawionego zgłąba w okolicach jeziora Kośno, więc możliwe, że jest dość rozprzestrzeniony w województwie warmińsko-mazurskim.
Wszyscy przedstawiciele rodzaju Megarhyssa, w tym również nasz gatunek, znajdują się na czerwonej liście z kategorią LC, czyli najmniejszej troski.
Tryb życia
Naszą bohaterkę spotkałem na ścieżce prowadzącej wokół Jeziora Czarnego, małego zbiornika wodnego w lasach Ostródy, który jest rezerwatem przyrody (ze względu na obecność rzadkiej, podwodnej rośliny poryblinu, którego tak po prawdzie już w tym jeziorze dawno nie ma, ale rezerwat i tak pozostał). Kręciła się wokół leżącej na ziemi brzozowej gałęzi… niestety nie chciała pozować i dała nogę. Kiedy jednak przyjrzałem się bliżej gałęzi okazało się, że siedzi na niej druga samiczka. Nie odleciała, gdyż jej pokładełko było już wbite w drewno, a to oznaczało, że jest już bardzo zajęta. Czym? Zgłąby są parazytoidami innych błonkówek, głównie z rodziny trzpiennikowatych (szczególnie chętnie atakują żaługi, Tremex fuscicornis). Samice po kopulacji zmuszone są odnaleźć larwę takiego trzpiennika, a jako że te żerują ukryte w drewnie, nie jest to wcale łatwe zadanie. Kiedy samiczka przysiądzie na fragmencie drewna, wówczas zaczyna go opukiwać swoimi czułkami. W ten sposób próbuje zlokalizować larwę, dzięki wywoływanym przez nią drganiom, a także gazom, powstałym w wyniku rozkładu odchodów larw trzpiennikowatych, przez grzyby. Wyniuchanie gazów, przez grubą warstwę drewna? To pokazuje jak dobry zmył powonienia posiadają te błonkówki. Kiedy samiczce uda się już odnaleźć larwę, wówczas prostuje swoje nogi, prostuje swój odwłok, „rozpakowuje” swoje pokładełko i przystępuje do wbicia go w drewno (albo idzie na łatwiznę i wbija je w otwór wydrążony przez jakiegoś innego owada), a następnie w ciało ofiary (szczegóły tego procesu opisałem przy okazji Megarhyssa cf. rixator). Kiedy pokładełko wejdzie w ciało larwy trzpiennikowatego, samica wpuszcza w jego ciało paraliżującą toksynę, a następnie składa jajeczka (później wylęgają się z nich larwy, które stopniowo pożerają larwę trzpiennika od środka, aż w końcu przychodzi czas przepoczwarczenia się).
I właśnie to miałem okazję zaobserwować. Po tym procederze samiczka znów się wyprostowała, usiłując wyciągnąć swoje pokładełko. I wtedy zobaczyłem coś, co mnie naprawdę zaskoczyło. Pojawiła się druga samiczka, która najwyraźniej zwietrzyła, że tam, gdzie jest jej „znajoma,” są też larwy, w których można złożyć swoje jajeczka. Niestety nie udało mi zaobserwować by i ta druga zechciała wbić swoje pokładełko. Była bardzo ruchliwa, z zaciekawieniem krążyła wokół drugiej samiczki, ale ostatecznie odleciała razem z tą drugą. Postanowiłem więc zbierać się stamtąd i iść dalej, bo i też komary zaczęły dawać się poważnie we znaki. Zrobiłem więc jeszcze kawałek spaceru wzdłuż tej ścieżki, ale po kilkuset metrach zawróciłem, ponieważ zaczął mnie gonić czas i trzeba było się śpieszyć na busa. Kiedy wracałem okazało się, że obie samiczki wróciły. Jedna z nich znów z wbitym w drewno pokładełkiem, a druga znów ruchliwa, szukała dla siebie odpowiedniego miejsca. Tym razem jednak, dałem im już spokój, bo i tak sporo już im zdjęć zrobiłem.
Najdłuższy, a w zasadzie jeden z najdłuższych. Równać się z nią (pokaźne wymiary, to domena samic) mogą bowiem jeszcze jej krewniaczki, które należą do tego samego rodzaju. Dorosły owad może osiągać około 3,5 centymetra. To jednak nie wszystko. Podany wymiar dotyczy bowiem długości samego ciała. W przypadku samic mamy jednak do czynienia z czymś jeszcze. Pokładełkiem. Narząd ten znamy chociażby z tego, co możemy znaleźć u pasikoników. Pod względem długości, żadne owadzie pokładełko, nie jest jednak wstanie się równać z tymi, które posiadają przedstawicielki rodzaju Megarhyssa. Największy ze spotkanych przeze mnie osobników dysponował pokładełkiem, którego długość przekraczała 8 cm! Sumując to z całym ciałem otrzymujemy długość bliską 12 cm! Gatunki pokrewne bywają jeszcze dłuższe, a ich rozmiary dochodzą nawet do 13 cm! Żaden inny owad nie jest w Polsce aż tak długi. Czy to jednak oznacza, że jest największym krajowym owadem? Niekoniecznie. Zgłąb może i jest długi, ale za to bardzo smukły. Jego pokładełko ma grubość zbliżoną do końskiego włosa, ciało zaś jest niewiele grubsze. To z kolei przekłada się na jego niewielką masę, przez co wiele naszych chrząszczy bije go pod tym względem na głowę. No dobrze, ale skończmy o gabarytach tych błonkówek, czas bowiem zgłębić się w znacznie ciekawsze aspekty, które dotyczą jego życia. Najpierw jednak krótko o jego systematyce.
Zgłąbie i zgłębce, czyli świat Rhyssinae
Na wstępie trzeba powiedzieć, że choć ich świat, jest na wyciągnięcie ręki, to ogarnięcie go stanowi wyższą szkołę jazdy. Podrodzina ta, należy bowiem do gąsienicznikowatych (Ichneumonidae), rodziny, która jest bardzo liczna (w końcu skupia 3 tyś rodzimych gatunków) i przyprawiająca o ból głowy osoby, które usiłują się połapać w ich systematyce, lub też próbują je oznaczać, bez okazu w ręku (jak to się mówi w entomologicznym żargonie) czy też raczej, bez osobnika pod binokularem. Z Rhyssinae jest bardzo podobnie. Mamy tu zarówno rodzaj Megarhyssa, do którego zalicza się omawiany gatunek, jak również rodzaj Rhyssa (do niego należy najbardziej znany przedstawiciel tej podrodziny, czyli zgłębiec trzpiennikowaty, Rhyssa persuasoria), a także Rhyssella. A no i nie zapominajmy o rodzaju kłowaczników (Dolichomitus spp.), oraz spokrewnionych z nimi rodzajach, które do złudzenia przypominają zgłąby i zgłębce (nawiasem mówiąc, kłowaczników jest wiele gatunków, których identyfikacja ze zdjęć jest niemożliwa, więc nie sugerujcie się atlasami, gdzie podawany jest ciągle jeden i ten sam Dolichomitus imperator, bez wzmianki o tym, że ma licznych, bliźniaczo podobnych do siebie kuzynów). Wg strony Fauna Europae kłowaczniki należą jednak do podrodziny Pimplinae (choć jak to lubię powtarzać, systematyka jest jak rzeka i ciężko powiedzieć, czy jest to stały podział, czy może jednak będzie, lub też już obowiązuje jakiś inny), choć ich podobieństwo do zgłąbów sprawiło, że postanowiłem o nich wspomnieć. Ze swoim gatunkiem, również lekko nie miałem.
Kiedy pierwszy raz je spotkałem, myśl była jednoznaczna: „mam do czynienia z zgłębcami trzpiennikowatymi”. Gdy jednak wróciłem do domu i zacząłem uważniej przyglądać się zdjęciom, coś w nich zaczęło mi nie pasować. Pokładełko u moich samic jest ponad dwukrotnie dłuższe niż ciało, zaś w przypadku Rhyssa persuasoria, osiąga mniej więcej taką samą długość (zgłębce mają 3,5 cm, pokładełko jakieś 4 cm, więc cały owad mierzy około 8 cm). Ponadto białe plamki na ciele moich błonkówek były zdecydowanie inne niż u zgłębców (choć tym nie zawsze warto się sugerować, ubarwienie u owadów często bywa bardzo zmienne). Drogą dedukcji, metodą prób i błędów doszedłem w końcu do wniosku, że mam do czynienia z Megarhyssa rixator. Jak jednak wspomniałem, gąsieniczniki są bardzo trudne do oznaczania. Z tego też powodu nie dam sobie głowy uciąć, że to właśnie ten gatunek, dlatego na wszelki wypadek, w środku nazwy umieściłem odpowiedni w takim wypadku skrót cf, oznaczający oznaczenie do rodzaju, ze wskazanie na prawdopodobny gatunek.
Gdzie go można spotkać?
Informacji o tym gatunku jest jak na lekarstwo. To sprawia, że niewiele mogę napisać o jego rozmieszczeniu na terenie Polski, oraz częstotliwości występowania. Jedyne co mogę, to stwierdzić, że w naszym kraju z całą pewnością jest obecny. W 2012 r. zaobserwowałem ten gatunek w rezerwacie „Las Warmiński,” a konkretnie w borze świerkowym, graniczącym z lasem łęgowym i rzeką Łyną (spotkałem wówczas kilkanaście osobników, na jednym, świerkowym pniu). Później, w 2015 r. napotkałem pojedyncze osobniki także w innych regionach Warmii, m.in. w lasach sąsiadujących z miejscowością Barczewo, a także w granicach Olsztyna, niedaleko jeziora Ukiel (krzywego). Zawsze były to miejsca obfitujące w świerki, więc wnioskuje, że jeśli chcecie się z nim spotkać, to warto go szukać właśnie w lasach, gdzie obecne jest to drzewo. W ogóle przedstawiciele całej podrodziny Rhyssinae mają wielki pociąg do lasów. Wabią je głównie pnie i pniaki, zaatakowane już przez inne owady i właśnie na nich najłatwiej je spotkać. Dlaczego? O tym opowiem za chwilę.
Tryb życia
Zgłębić się w życie zgłąbia nie jest wcale prosto. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mała ilość informacji o nim zdecydowanie to utrudnia. Oczywiście zawsze coś tam się o nim znajdzie, tyle tylko, że na stronach… niemieckojęzycznych! Cóż, dobre i to. Na całe szczęście jego tryb życia wcale nie odbiega aż tak bardzo od tego, co prezentują nam inne gąsieniczniki z tej podrodziny. Skąd to wiem? W końcu miałem okazje zaobserwować jego zachowania na własne oczy, a to zdecydowanie ułatwia mi robotę.
W życiu zgłąba, najważniejsze zadanie do spełnienia ma niewątpliwie samica i to właśnie na niej muszę się skupić w pierwszej kolejności, jeśli chce wam opowiedzieć o tym niezwykłym stworzeniu. Jej życiu przyświeca jeden, podstawowy cel: złożyć jajeczka. Dlatego też, gdy tylko zostanie zapłodniona, natychmiast rusza poszukiwać miejsca, w którym będzie mogła tego dokonać. Niektóre źródła podają, że w międzyczasie odwiedza kwiaty, by pożywić się ich nektarem. Inne jednak w ogóle milczą na temat odżywiania się imago, dlatego też to, czy te błonkówki faktycznie pobierają taki pokarm, póki co pozostanie zagadką. Zresztą, kto by miał czas na jedzenie, gdy piętrzą się tak trudne zadania! Podziurawiony jak sito przez żerujące wewnątrz owady, lecz wciąż stojący świerk, to idealne miejsce do rozwoju larw zgłąbi. Nie ma się więc co dziwić, że taki jeden pień, który udało mi się wypatrzeć w „Lesie Warmińskim,” przyciągnął do siebie prawdziwy rój tych gąsieniczników. Oczywiście przy takiej liczbie, od czasu do czasu zdarza się, że samice przeganiają się nawzajem, generalnie jednak każda pilnuje własnego interesu, przez co przepychanki między nimi zdarzają się naprawdę rzadko.
Samica zgłąba, kiedy tylko wyląduje na pniu, natychmiast rozpoczyna intensywne poszukiwania ofiary. Tą najczęściej są larwy innych błonkówek, należących do rodziny trzpiennikowatych (Siricidae). Problem w tym, że to właśnie one odpowiadają za liczne dziury w pniu, a wykonują je żerując dobre kilka centymetrów w głębi drewna. Samice Rhyssinae, potrafią je jednak odnaleźć, mimo że nie mają z nimi kontaktu wzrokowego. W tym celu nieustannie chodzą po pniu (rzadko przy tym zrywając się do lotu), opukując jego powierzchnię swymi czułkami. Głównym śladem obecności larw trzpienników, są gazy, które ulatniają się w chwili, gdy ich odchody rozkładają się w wyniku działania grzybów. Jako że zmysł powonienia samicy Megarhyssa jest nadzwyczaj dobrze wykształcony, ich wyczucie nie sprawia jej żadnych kłopotów. Oprócz tego, potrafi także wykrywać drgania powodowane przez poruszające się w korytarzach larwy. Dzięki temu żadna – z pozoru dobrze ukryta ofiara – nie może czuć się bezpiecznie. Chociaż z tą „żadna” to może i trochę przesadziłem. Samica bowiem, nie wybiera pierwszej, lepszej ofiary. Każda z nich musi spełniać odpowiednie kryteria, by zakwalifikować się jako posiłek dla jej potomstwa. Przeważnie chodzi o to, by miała odpowiednie rozmiary. Gdyby bowiem samica wybrała zbyt małą larwę, wówczas jej potomek pożarłby ją przedwcześnie i zginął z braku pożywienia! W chwili, gdy samiczce uda się jakąś zlokalizować, zatrzymuje się tuż nad nią i… rozpoczyna całą serię, różnorakich „wygibasów!” Tak, tak. Mając długi, wystający z „tyłka” szpikulec, nie jest wcale łatwo nim operować. Samica, musi bowiem stanąć „na baczność,” unieść do góry odwłok, a następnie tak pokierować pokładełkiem, by wbić je tam, gdzie uzna to za stosowne. Zanim jednak opowiem, jak udaje jej się to zrobić, najpierw kilka słów o samym pokładełku, bo to w końcu bardzo ciekawy narząd.
Całość składa się z kilku elementów. Najważniejszy to ten stanowiący główną część, za pomocą której zgłąb wprowadza do ciała ofiar jad, a następnie składa jajeczka. Narząd ten składa się z dwóch, połączonych ze sobą elementów. Podczas wwiercania się w drewno, wysuwają się na przemian, działając niczym prowadnica. Ze względu na swoją ważność jest bezpiecznie schowany pomiędzy dwoma, pozostałymi elementami, które tworzą wspólnie coś na wzór pokrowca. Dzięki temu, podczas spoczynku, całość jest ze sobą złączona w jedno, całe pokładełko. W momencie, gdy samica przystępuje do działania, widać wyraźnie, jak pokładełko „rozdziela się” na więcej elementów, ponieważ „pokrowiec” zsuwa się z jego główniej części, tworząc nad odwłokiem swego rodzaju pętlę.
No dobrze, ale gdy ma się tak długie pokładełko, to nie jest wcale łatwo ułożyć je w taki sposób, by wbić je w odpowiednie miejsce (a owad ustawia się tak, że to znajduje się tuż pod przednią częścią odwłoka!). Jak więc tego dokonuje? Ano wygląda to tak: w czasie swojej czynności, samica unosi swój odwłok do góry, zaś pokładełko dociska mocno do swojego odwłoka, stopniowo zsuwając je w dół. Spora jego część i tak znajduje się jednak tuż za nią, dlatego niejednokrotnie pomaga sobie ostatnią parą nóg. Nagle, podczas wbijania pokładełka w drewno ma miejsce coś niezwykłego i nawet z lekka przerażającego! Pomiędzy tylnymi segmentami odwłoka dochodzi do czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak pęknięcie, zaś na wierzch wydostaje się jasna błona. Wraz z tym, jak wspomniana błona się powiększa, pokładełko „zwija” się w jej wnętrzu niczym żyłka w wędkarskim kołowrotku (chociaż w tym ostatnim, żyłka zwija się na szpuli, a nie w środku niej). Po chwili, w błonie gromadzi się cała zbędna część pokładełka, dzięki czemu fragment poza nią uzyskuje taką długość, która pozwala samicy znacznie łatwiej nim manipulować. Wszystko to sprawia, że jest wstanie wprowadzić swoje pokładełko w wnętrze drewna i wykonać swoje zadanie do końca.
Pokładełko, oraz błona to bardzo elastyczne wytwory jej organizmu, jednak o ile to pierwsze jest również bardzo mocne, o tyle z tym drugim jest już pod tym względem znacznie gorzej. Błona potrafi bowiem pęknąć i to dosłownie, doprowadzając w ten sposób do najprawdziwszego rozerwania się odwłoka. Niekiedy w wyniku takiego zdarzenia, samica nie jest już wstanie wyciągnąć pokładełka na zewnątrz, co oczywiście prowadzi do jej śmierci. Jej ciało zwisa wtedy bezwładnie z pnia drzew, stając się łatwym łupem dla wielu zwierząt. Osobiście udało mi się spotkać taką właśnie samiczkę z uszkodzonym odwłokiem… była jednak jeszcze żywa. Siedziała sobie spokojnie na pniu, z rzadka wykonując jakiekolwiek ruchy. Na zdjęciu zresztą ładnie to widać. Dwa elementy pokładełka leżą bezwładnie ułożone w przeciwnych kierunkach, zaś część odpowiedzialna za składanie jajeczek, tkwi wbita solidnie w otwór pnia. Mogę więc przypuszczać, że samica miała jakiś problem, z wyciągnięciem go na zewnątrz, stąd też całe to… niefortunne dla niej zdarzenie. Jak by tego było mało, nieco niżej zauważyłem fragment pokładełka sterczący z pnia drzewa. Możliwe, że „zgubiła je” jakaś inna samica, która dosłownie oderwała je od reszty swojego ciała, albo też odgryzła sobie, byle tylko móc się uwolnić. Niestety, nie udało mi się tego zaobserwować ani również znaleźć jego właścicielki, mogę więc jedynie dywagować sobie na temat jej historii. Cała ta zabawa z pokładełkami może się wydawać dość nieprzyjemna, zwłaszcza jeśli spojrzymy na niektóre tragiczne konsekwencje, jednak jej cel, jest dla samiczek wręcz nadrzędny i oczywiście nie zrezygnują z niego, mimo takich wypadków przy pracy.
No dobrze, to teraz przejdźmy już do meritum całości, czyli do samego wbijania się w drewno i tego, co następuje potem. Nasze samice wwiercają się pokładełkiem w twarde drewno (w taki sposób postępują głównie zgłębce z rodzaju Rhyssa), lub też idą na łatwiznę i korzystają z gotowych już otworów (ten sposób wybierają przedstawiciele rodzaju Megarhyssa, w tym omawiany przeze mnie gatunek). Ten pierwszy sposób jest szczególnie imponujący. Przy pomocy cienkiego pokładełka, samica musi bowiem przebić się przez grubą warstwę drewna, co na pierwszy rzut oka wydaje się wręcz niemożliwe! Rhyssa sp. mają jednak to ułatwienie, że ich pokładełka nie są tak długie jak u zgłąbiów, więc nie muszą wykorzystywać błony do jego zwijania, a w związku z tym, ryzyko związane z ewentualnym przerwaniem się jej raczej im nie grożą (przynajmniej tak wynika z informacji, które posiadam). Jaki by to jednak sposób nie był, jego efekt zawsze jest taki sam. Samica nakłuwa ciało larwy trzpiennika i wprowadza w nią swoją truciznę. Nie po to by ją zabić, lecz aby ją sparaliżować. W tym wszystkim chodzi przede wszystkim o świeżość pokarmu, a taki może jej zapewnić tylko żywy żywiciel! Kiedy ofiara dostanie już toksyczny zastrzyk następuje ostatnia faza, czyli złożenie na jej ciele jednego, podłużnego jajeczka. I na tym kończy się już rola samicy.
Wylęgnięta larwa sama troszczy się o swoje życie. A robi to w iście makabryczny sposób. Wżera się w ciało larwy trzpiennika, by następnie pędzić w nim pasożytniczy tryb życia. Przynajmniej przez jakiś czas. Jest ona wtedy wyjątkowo precyzyjnym stworzeniem, które niczym chirurg, „zna” się na anatomii swego żywiciela i w jakiś bliżej nieznany sposób wie, bez czego larwa trzpiennika jest wstanie sobie poradzić. Te „zbędne wyposażenie” (głównie jej krew, czyli hemolimfa) służy zresztą larwie zgłąbia jako pokarm. Dopiero gdy zbliża się moment przepoczwarczenia, larwa zgłąba jest wstanie pozwolić sobie na uśmiercenie gospodarza poprzez pożarcie serca, żołądka i reszty ważnych dla trzpiennika organów. Taki sposób odżywiania się sprawia, że larwy Rhyssinae (ale także wszystkich innych gąsieniczników) nie są pasożytami z prawdziwego zdarzenia, lecz parazytoidami, a więc organizmami, które żyjąc kosztem żywiciela doprowadzają do jego śmierci.
W końcu nachodzi czas, gdy z poczwarek wylęgają się osobniki nowego pokolenia, w tym również samice. I na tym by można zakończyć pisanie o tym, jakże fascynującym gatunku, ale nie tylko samice potrafią zapewnić naszym oczom niesamowity spektakl, związany z rozmnażaniem się. Również samce mają do tego predyspozycje. Ich nie udało mi się jednak zaobserwować, ale… od czego są książki mądrzejsze ode mnie?
Okazuje się, że samce bardzo często przebywają wśród samiczek na tym samym pniu, jednak kompletnie nie zwracają na nie swojej uwagi. Dlaczego? Ponieważ w ich kręgu zainteresowań znajdują się wyłącznie dziewice! Takie mogą jednak znaleźć wyłącznie wtedy, gdy znajdują się jeszcze pod korą i dopiero co opuszczają swoje poczwarki. Nie czekają jednak, aż wyjdą na zewnątrz. Podobnie jak samice, samce dysponują zmysłami, które pozwalają im określić położenie żywych organizmów znajdujących się głęboko w drewnie. Dzięki ich pomocy udaje im się je zlokalizować. Następnie, przy pomocy specjalnego kolca, który znajduje się na końcu odwłoka każdego z nich, tworzą otwór, który prowadzi wprost do znajdującej się wewnątrz dziewicy. Gdy już im się uda, wsuwają do środka swoje smukłe oraz mocno wydłużone odwłoki i usiłują odbywać kopulację ze znajdującymi się w środku samicami. Jak się okazuje, robią to na tyle skutecznie, że naprawdę im się to udaje! Niekiedy samców na pniu jest tak dużo, że kiedy tylko któryś z nich, wykona otwór, inne natychmiast do niego podbiegają i usiłują „na chama” wepchnąć swój odwłok do środka. Co najciekawsze jednak, ta rywalizacja obywa się bez jakichkolwiek walk. Samce traktują siebie jako zwykłe przeszkody, które należy po prostu ominąć, lub ewentualnie przedrzeć się przez nie. W efekcie tego, w jeden otwór, swe odwłoki potrafią wsadzić dwa, a nawet trzy samce jednocześnie! Takie zmagania z pewnością są bardzo emocjonujące, tym bardziej mogę żałować, że znam je jedynie z książek. Nie mniej, liczę kiedyś na to, że uda mi się je zaobserwować. Póki co, cieszy mnie obserwacja zmagań samic, które w pocie czoła (wprawdzie owady się nie pocą, ale czoło posiadają, więc po części coś w tym jest) usiłowały zapewnić przetrwanie swemu gatunkowi, często z poświęceniem własnego życia. Co ciekawe, niekiedy ich trud okazuje się daremny, gdyż nawet jeśli uda im się złożyć na żywicielu jajo, bywa tak, że pojawiają się inne gatunki gąsieniczników, które perfidnie wykorzystują sparaliżowaną już larwę trzpiennika, jako pokarm dla swoich własnych larw. W przypadku, gdy larwa zgłąba już się wykluła i rozpoczęła żer, larwa konkurenta odnajduje ją i kąsa swymi żuwaczkami, pozbywając się w ten sposób prawowitego właściciela trzpiennika. Osobiście miałem okazje zaobserwować kręcącego się wokół zgłąbów gąsienicznika (mającego podobne gabaryty jak zgłąby, ale zdecydowanie krótszego), który ewidentnie należał do innego gatunku. Także składał jajeczka, jednak ciężko mi stwierdzić, czy był jednym z tych, które doprowadzają do śmierci zarówno larwę trzpiennika, jak i larwę zgłąba, czy interesowały go wyłącznie larwy tego pierwszego, jedynie przy okazji dołączając do grupki zgłąbów. Póki co, pozostaje to dla mnie zagadką.
Zgłąb, podobnie jak inne Rhyssinae, to niezwykle interesująca grupa stworzeń. Choć trudne do identyfikacji, a ich wygląd, może budzić w niektórych osobach obawy (choć owady te są zupełnie nieszkodliwe dla ludzi), to jednak ich zachowania sprawiają, że warto ich wypatrywać, podczas naszych wędrówek po lasach, wszak możemy być świadkami niezwykle interesujących zachowań zarówno samic, jak i samców.
Kontakt
Uwaga, zmiana adresu mailowego!
W razie jakichkolwiek pytań dotyczących bloga, owadów albo kupna zdjęć, możecie pisać na mojego nowego maila lub zajrzeć na mój profil Facebooka.
Zdjęcia oraz tekst, prezentowane na tym blogu są wyłącznie moją własnością. Kopiowanie i wykorzystywanie zdjęć bez mojej zgody (którą można uzyskać, jeśli się o nią poprosi) jest zakazane (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994r.Dz.U.Nr 24, poz. 83).
Wyjątek stanowi dział "Cztery strony świata", w którym zamieszczone zdjęcia pochodzą z internetowych zbiorów zdjęć z wolną licencją (przy każdym znajduje się odpowiednia informacja).