Czerwiec. Oczywiście wszyscy wiemy, co oznacza to słowo. Ciepły miesiąc, początek lata oraz wakacji… jak się jednak okazuje, czerwiec posiada znacznie więcej znaczeń, niż mogłoby się nam wydawać. Jest chociażby czerwiec, należący do… rodziny goździkowatych! Tak, to roślina o łacińskiej nazwie Scleranthus. Co ciekawe, jej soki, są bardzo chętnie wysysane przez… czerwce! Tym razem owadzie. Dokładniej rzecz biorąc, chodzi o czerwca polskiego (Porphyrophora polonica), bardzo pożyteczny gatunek, który dawniej był wykorzystywany do produkcji czerwonego barwnika, znanego jako koszenila. Być może zasługą czerwca polskiego jest nie tylko produkcja koszenili, lecz także… wyprodukowanie nazwy „czerwiec,” dla szóstego miesiąca w kalendarzu! Tak, wg. Wikipedii, jedna z teorii mówi właśnie o tym, że to właśnie dzięki temu owadowi, miesiąc o którym mowa, nazywa się tak, a nie inaczej (mało tego, istnieje prawdopodobieństwo, że kolor czerwony, również mógł wziąć od niego swoją nazwę). Oczywiście to tylko naukowe przypuszczenia. Inna teoria mówi bowiem, że czerwiec jako miesiąc, wziął swoją nazwę od czerwia… który również jest owadem, tyle, że larwą muchy, albo błonkówki (szczególnie pszczół). Wychodzi więc, że tak czy siak, czerwiec to najbardziej owadzi miesiąc ze wszystkich (i nawet spora ich część pojawia się właśnie wtedy).
Wróćmy jednak do czerwca polskiego. W sumie, przy tej okazji aż łezka się kręci w oku, bo chociaż ten pluskwiaki – jak się okazuje – ma dość sporo zasług, a nawet dość patriotyczne usposobienie (spójrzcie tylko na jego nazwę polską i łacińską!), to na chwilę obecną, jest w naszym kraju bardzo rzadki, a nawet zaryzykuje stwierdzenie, że wręcz ginący. Nie dziwcie się więc, że póki co nie miałem okazji go spotkać. Zamiast niego, przedstawię więc innego, znacznie pospolitszego czerwca.
Systematyka i wygląd
Wbrew pozorom, czerwiec nie jest tylko jednym gatunkiem pluskwiaka. Nazwa ta, jest również używana wobec całej nadrodziny czerwców (Coccoidea), która liczy sobie w naszym kraju około 140 gatunków. Zabielica, jest zdecydowanie najbardziej wyróżniająca się z nich wszystkich. Dlaczego? Ponieważ jako jedna z nielicznych przedstawicielek tej nadrodziny wygląda jak… autentyczny owad! Dotyczy to zresztą przedstawicieli obu płci. U większości innych gatunków czerwców, samice przystosowały się do pasożytowania na różnych gatunkach roślin i to do tego stopnia, że najczęściej przypominają bardziej narośl, niż owady z prawdziwego zdarzenia. Nie mają nóg, czułków, skrzydeł… ale za to ich aparat gębowy typu kłująco-ssącego, jest rozwinięty naprawdę znakomicie. Mogą więc tkwić w jednym miejscu i wysysać tyle soków roślinnych, ile tylko się da. Samce czerwców wyglądają dużo „normalniej,” a z wyglądu przypominają dość nietypowe, uskrzydlone mszyce (choć i u nich, poszczególne elementy budowy ciała, mogą być mniej lub bardziej zredukowane).
To było jednak ogólnie o wszystkich czerwcach, teraz zaś skupmy się już wyłącznie na zabielicy. Pluskwiak ten osiąga całkiem spore rozmiary, bo od 5 do 8 mm (wierzcie mi, jak na czerwca, to naprawdę bardzo dużo). Czułki oraz odnóża samicy są dobrze rozwinięte. Zarówno jej ciało, jak również larw, pokryte jest białymi płatami, stworzonymi z wosku, który wydziela dzięki specjalnym gruczołom, rozlokowanym na całym jej ciele. Po zapłodnieniu przez samca, samica wytwarza z wosku podłużne komory jajowe, które zdecydowanie zwiększają jej długość. Samce natomiast przypominają swym wyglądem mszyce, jednak ich skrzydła są wąskie (i mają tylko jedną parę), zaś ich odwłoki są zakończone pęczkiem długich, białych włosków (przypominają trochę, sterczący do góry koński ogon).
Gdzie ją można spotkać?
Praktycznie w całej Polsce, niemal zawsze na pokrzywach, rzadko poza nimi. Teoretycznie nie jest rzadka, ale potrafi być dość wybredna, co do wyboru siedlisk. Preferuje wilgotne lasy liściaste i mieszane. Chętnie obsiada pokrzywy rosnące przy zacienionych poboczach leśnych dróg. Czasami odwiedza również tereny otwarte, a nawet te w pobliżu człowieka. Zabielice możemy obserwować od maja do września, a czasem również w późniejszych miesiącach.
Tryb życia
Właśnie we wspomnianych późniejszych miesiącach, można natrafić na wałęsające się osobniki, zarówno młode (oprócz larw pierwszego linienia) jak i dorosłe, które poszukują miejsc do zimowania. Standardowo, najbardziej aktywne są wiosną i latem, kiedy ich życie upływa na… obleganiu łodyg pokrzyw (rzadko atakują inne rośliny) i wysysaniu z nich soków. W sumie, to powinniśmy się cieszyć, że zdecydowały się właśnie na nie. Wiele innych czerwców woli bowiem soki z roślin, które są dużo bardziej potrzebne człowiekowi, dlatego często wchodzą w konflikt z rolnikami czy sadownikami (a nawet z wielbicielami roślin doniczkowych). Dobrze więc, że tak ładnie wyglądający gatunek, zdecydował się na pokrzywy zamiast kwiatków na naszym parapecie.
Dobrze, przejdźmy teraz do rozmnażania. W czasie pory godowej, samczyki latają sobie od pokrzywy do pokrzywy, szukając na nich samiczek, a kiedy któremuś się uda, wówczas przystępuje do działania. Samiec wchodzi na samiczkę i odpowiednio wyważając swoje ciało, przy pomocy pęczku włosków na odwłoku, kopuluje z nią. Wiem, z tym wyważeniem, to trochę dziwne, ale zważywszy na to, że samiczkę wzdłuż i wszerz pokrywają woskowe płytki, samczyk ma naprawdę trudne zadanie, by się na niej utrzymać. Nie ma się więc co dziwić, że musiał na tę okoliczność wypracować specjalny patent. Kiedy kopulacja dobiegnie końca, wówczas samiczka składa jaja. Te umieszcza w podłużnej komorze, o której wspomniałem przy okazji wyglądu. Do jej wytworzenia, samiczka zużywa naprawdę dużo wosku… niekiedy jest go zresztą nadmiar i wówczas pokrywa nim nie tylko siebie, ale i fragment łodygi, na której siedzi. W sumie komora musi być duża, ponieważ ma za zadanie pomieścić od 150 do 500 jaj, więc nic dziwnego, że samice tak się produkują z tym woskiem. Młode osobniki prowadzą podobny tryb życia jak dorosłe, czyli wysysają soki, rosną, zimują i w ten sposób historia zabielicy zatacza koło.
Sami przyznacie, że zabielice są niezwykle ciekawymi owadami, tym bardziej, że mamy do czynienia z bardzo prymitywnymi czerwcami. Nie żebym je obrażał, ale naukowcy uważają, że ich wygląd świadczy o tym, że właśnie z tego typu pluskwiaków, wyewoluowały w przeszłości „standardowe” czerwce, czyli te beznogie, bezczułkowe… typowo naroślowe. Ktoś nieobeznany, mógłby stwierdzić, że to właśnie utrata nóg jest znakiem cofania się w rozwoju, ale wychodzi na to, że jest dokładnie na odwrót. Aż się prosi, by porównać ten tok „ewolucyjny” z tym, który obserwujemy… u nas samych! W końcu, czyż nie jest tak, że my sami porzucamy naszą… typową pozycję ruchową, na dużo bardziej siedzącą, tyle, że za biurkiem, z oczami wpatrzonymi w ekran i umysłem łapczywie pochłaniającym kolejne, wirtualne treści? Zupełnie jak te czerwce, które zrezygnowały z chodzenia, na rzecz tkwienia w miejscu i pochłaniania soków roślinnych. Warto by się nad tym głębiej zastanowić, a ja tymczasem zakończę ten artykuł w taki właśnie filozoficzny sposób.
