Szkodnik: „organizm, którego działalność życiowa przynosi straty dla gospodarki człowieka.” Tak mniej więcej o szkodnikach pisze Wikipedia. Nie da się ukryć, że wiele z tych organizmów należy do gromady owadów (Insecta). Każdy chyba zna przykłady tych stawonogów, które wyrządzają nam szkody i to na różnoraki sposób, w wielu dziedzinach naszego życia. Chociażby szkodniki uszkadzające rośliny uprawne, a więc na przykład gąsienice różnych motyli [choćby bielinka kapustnika (Pieris brassicae) czy piędzika przedzimka (Operophtera brumata)], bądź znana wszystkim stonka ziemniaczana (Leptinotarsa decemlineata). Inne gatunki atakują to, co znajduje się w naszych domach [choćby karaluchy wschodnie (Blatta orientalis), czy mole (Tineola bisseliella)]. Wreszcie dochodzimy do tych owadów, które nie atakują tego co stworzył człowiek, lecz samego człowieka. Przykładem mogą tutaj być muchy domowe (Musca domestica), które przenoszą różnego rodzaju mikroorganizmy chorobotwórcze, oraz dokuczliwe komary (Aedes spp.). Tak, to wszystko są szkodniki, ale warto zaznaczyć, że podział na stworzenia szkodliwe i pożyteczne, które wprowadził człowiek jest sztuczny i delikatnie mówiąc… nieścisły. Istnieje bowiem cała masa „szkodników” których działalność jest nie tylko pożyteczna, ale wręcz niezbędna by przyroda mogła normalnie funkcjonować.
Muchy
Weźmy na tapetę pierwszego lepszego szkodnika… choćby zwykłą muchę. Ale zwykłą, to znaczy jaką? Podana przeze mnie wcześniej mucha domowa była jedynie przykładem, zaś muchówek wchodzących nam w paradę jest znacznie więcej.
Mogą to być chociażby metalicznie zielone padlinówki (Lucilia spp.), plujki (Calliphora spp.) o granatowym połysku, czy wreszcie największe z nich, czyli ścierwice (Sarcophaga spp.), o szarym ciele, czarnych pasach na tułowiu i ciemnoszarej kratownicy na odwłoku. Oczywiście i to nie wyczerpuje bogactwa gatunkowego much, ale to właśnie przedstawicieli wymienionych rodzajów spotykamy najczęściej na swojej drodze… i przy okazji bardzo często je eliminujemy. Powody wydają się być w końcu oczywiste. Roznoszą choroby, wszędzie się panoszą, łażą po wszystkim, brzęczą nam nad głową i… nie bojąc się użyć tego określenia, najzwyczajniej w świecie są niemiłosiernie upierdliwe. Próbując pacnąć takiego natręta, człowiek nie raz zastanawia się po jaką cholerę w ogóle istnieją takie stworzenia jak muchy? Jaki jest z nich pożytek? Ano okazuje się, że pożytek jest i to nawet wielki. Mogę wręcz zaryzykować stwierdzenie, że muchy są jednymi z najważniejszych zwierząt na naszej planecie i to do tego stopnia, że ich rola w przyrodzie jest wręcz bezcenna! Dlaczego? Powodów jest kilka. A podstawowy z nich, to… sprzątanie! Muchy znane są z tego, że bardzo często pojawiają się w mało przyjemnych miejscach, przez co uchodzą za „brudaski, roznoszące wszędzie zarazki.” No dobrze, ale czy ktoś zastanawia się, po co w ogóle się tam pojawiają? W celach konsumpcyjnych i rozrodczych rzecz jasna. O i to drugie jest bardzo ciekawe. Przykładowo jedna taka plujka jest wstanie złożyć około 300 jajeczek na danym, zdechłym zwierzęciu. Oczywiście do takiej padliny najczęściej zlatuje się cała masa much, więc liczba jaj i wylęgniętych z nich jajeczek gwałtownie rośnie. Widok takiej larwiej gromady nie jest może zbyt przyjemny dla naszych oczu, ale w przyrodzie jest to jak najbardziej normalne. Przy okazji zastanówcie się co by było, gdyby muchy nie podjęły interwencji przy takiej padlinie. Lawy much oszczędziłyby nam przykrego widoku, ale… sama padlina już nie. Oczywiście z czasem rozłożyła by się tak czy siak, ale to właśnie larwy much są odpowiedzialne za przyśpieszenie tego procesu. Podobnie zresztą dzieje się w przypadku odchodów oraz gnijącej roślinności. Larwy much odwalają więc dla nas kawał solidnej roboty… przynajmniej do czasu, gdy nie przepoczwarczą się i nie przeobrażą w dorosłe owady. Wtedy już możemy się przestać cieszyć z ich obecności, ale za to dla innych zwierząt… to zwiastun pełnych brzuchów! Wyjątkowo wiele gatunków stworzeń traktuje muchy jako główny posiłek i bez ich obecności… miałyby naprawdę krucho. Wiele ptaków, nietoperzy, gadów, płazów, drapieżnych owadów a nawet niektórych owadożernych roślin po prostu padłoby z głodu. Oczywiście drapieżniki nie są wstanie wyłapać wszystkich much, przez co my od czasu do czasu musimy cierpieć z tego powodu, ale… na tym właśnie polega równowaga w przyrodzie, bez względu na to, czy nam się ona podoba, czy też nie.
Muchy potrafią się jednak przysłużyć ludziom również w bardziej bezpośredni sposób. Można na ten przykład wykorzystać to, że żerują na różnych, martwych stworzeniach. Także na ludzkich zwłokach. Że niby będzie teraz makabrycznie? Nie, raczej kryminalnie. W medycynie sądowej, larwy much, mogą zostać wykorzystane do określenia czasu zgonu ciała, na którym ucztują. Jak? Bardzo prosto! Stadium rozwoju larw wskazuje na to, jak długi czas upłynął od zgonu ofiary. Im larwa większa, tym dłużej żeruje, a więc i zwłoki, na których się pojawiły leżą znacznie dłużej. Czas przylotu dorosłej samicy również jest istotnym czynnikiem, ponieważ owad przybywa złożyć jaja najczęściej 2-3 godziny po śmierci. W związku z tym te 2-3 godziny powinny zostać dodane do górnego, ustalonego wcześniej wieku larw, które zostały znalezione na zwłokach i w ten sposób otrzymujemy przybliżony czas zgonu. Warto też wiedzieć, że jako pierwsze do padliny oraz zwłok przylatują muchy domowe i plujki, później ścierwice, a po kilku miesiącach zjawiają się muchówki z rodziny sernicowatych (Piophilidae) i zadrowatych (Phoridae). Wszystko to może się przysłużyć lekarzowi sądowemu oraz policji, zwłaszcza w przypadku, gdy ofiara zmarła z przyczyn niekoniecznie naturalnych.
Skoro już jesteśmy przy medycynie, to przyjrzyjmy się muchom od tej strony. Oczywiście muchy potrafią być naprawdę groźnymi roznosicielami różnych zarazków. Ponoć jedna badana mucha domowa, miała na sobie ponad milion, różnych mikroorganizmów! Jak na ironię, muchy to straszne czyściochy, które co i rusz przysiadają, by przetrzeć sobie oczka, albo odnóża. Niech nam się jednak nie wydaje, że muchy nie przynoszą żadnych medycznych korzyści. Wręcz przeciwnie. Niektóre z nich potrafią nawet… uratować komuś życie! Trzeba tylko umiejętnie je do tego wykorzystać. Najlepiej do tego celu nadaje się lucylia skórnica (Lucilia sericata). Larwy tych much żerują w otwartych ranach zwierząt oraz ludzi, odżywiając się wyłącznie martwą tkanką. Kiedy więc posadzi się takie larwy na ranie jakiegoś pacjenta, te elegancko usuną jej martwą część, która bardzo często jest zainfekowana! Jakby tego było mało, larwy nie tyko mogą pożerać, ale także produkować. Co takiego? Ano specjalną wydzielinę, która ma właściwości przeciwdrobnoustrojowe. Mówiąc po ludzku, ta substancja usuwa bakterie i to nawet takie, które są odporne na działanie antybiotyków! Wciąż mało? No to dodam jeszcze, że ta wydzielina nie tylko usuwa zarazki, lecz posiada również właściwości stymulujące gojenie się ran!
A więc dzięki wykorzystaniu larw much, niejednokrotnie można komuś uratować dotkniętą ciężkimi ranami kończynę, a nawet życie (bądź co bądź, bakterie pokroju gronkowca złocistego, które są odporne na wiele antybiotyków, potrafią być bardzo groźne dla ludzkiego życia, zaś wydzielina larw może się z nimi łatwo rozprawić). Larwy much były kiedyś bardzo popularne na polach bitew, gdzie często brakowało odpowiednich środków dezynfekujących. Takie „czerwiowe terapie” są jednak prowadzone również w dzisiejszych czasach i to nie na wojnach, ale w normalnych szpitalach, szczególnie na zachodzie. Lekarz w takim szpitalu, może więc przepisać „larwo-terapię” na receptę, zaś jej używanie niejednokrotnie jest bezpieczne i zdecydowanie bardziej skuteczne niż konwencjonalne środki.
Poza medycyną, muchy mogą się przydać także w rolnictwie. Może nie z takim zapałem jak pszczoły, ale jednak, muchy prócz padliny czy odchodów, odwiedzają także kwiaty, pomagając im oczywiście w zapylaniu.
Podsumowując:
-
Larwy much pożerają ogromne ilości szczątków organicznych, padliny oraz odchodów, pełniąc w ten sposób rolę „czyścicieli natury.”
-
Dorosłe muchy stanowią pokarm wielu owadożernych zwierząt, które bez tych owadów skazane były by na dotkliwą głodówkę.
-
Muchy mogą pomagać w medycynie sądowej, również przy śledztwach prowadzonych przez policję.
-
Larwy niektórych gatunków można wykorzystać do leczenia ran.
-
Muchy niejednokrotnie pomagają kwiatom w ich zapylaniu.
Owady hodowlane
Muchy przynoszą więc nie tylko wiele szkód, ale także mnóstwo pożytku ze swojego istnienia. Pisząc o nich, zapomniałem jednak wspomnieć o wyjątkowym gatunku muchy, który bardzo się przysłużył naukowym badaniom. To muszka owocowa (Drosophila melanogaster). Ten niepozorny owad nie jest zbytnio lubiany przez gospodynie domowe. Zgodnie ze swoją nazwą, muszki te mają niezwykły pociąg do rozwoju w owocach, a także ich wszelakich przetworach. Mimo to, muszki owocowe są niezwykle cenione przez genetyków oraz terrarystów. Ci pierwsi… wiadomo, w końcu każdy z nas uczył się o tym w szkole. DNA muszek jako pierwsze spośród organizmów eukariotycznych zostało po całości z sekwencjonowane. Z tego też względu jest ulubionym przedmiotem eksperymentów różnych naukowców. Dzięki temu, udało się u nich uzyskać szereg, różnorakich mutacji genetycznych. Przykładowo wyhodowano muszki z dodatkowymi czułkami, o różnokolorowych oczach, a także ze skróconymi lub nadmiernie wydłużonymi skrzydłami. Te ostatnie zresztą zrobiły furorę nie tylko w genetyce, ale także w terrarystyce. Zmodyfikowane genetycznie muszki są przez nich wykorzystywane jako żywy pokarm dla różnych, hodowanych stworzeń (rybek, młodych ptaszników, skorpionów, modliszek czy jaszczurek).
Skoro już przy tym jesteśmy, hodowcy egzotycznych zwierząt bardzo często wykorzystują jako pokarm owady, które są powszechnie uważane jako szkodniki. Szczególnie lubianymi „karmówkami” są chociażby karaczany, znane wszystkim jako karaluchy. Najbardziej popularnymi gatunkami są karaczan szary (Nauphoeta cinerea), karaczan turecki (Shelfordella lateralis), karaczan argentyński (Blaptica dubia), a nawet przybyszka amerykańska (Periplaneta americana), która w wielu miejscach na świecie jest szkodnikiem wyjątkowo ciężkim do wytępienia. Prócz karaczanów jako pokarm dla zwierząt stosuje się także barciaki większe (Galleria mellonella), czyli znane pszczelarzom szkodniki pasiek, wołki zbożowe (Sitophilus granarius), szkodniki magazynowanych zbóż oraz mączniki młynarki (Tenebrio molitor), wyrządzające szkody w artykułach spożywczych i paszach dla zwierząt. Z bardziej egzotycznych gatunków, ważnym owadem karmowym jest szarańcza wędrowna (Locusta migratoria) oraz szarańcza pustynna (Schistocerca gregaria) które świetnie się nadają do karmienia dużych, owadożernych gadów oraz innych zwierząt (ich szkodliwej działalności nie muszę chyba przedstawiać, każdy pewnie się domyśla, co potrafią „nabroić”). Niby więc to wszystko szkodniki, ale jak najbardziej mogą również przynosić korzyści.
Kistnik malinowiec
Bardzo ciekawe jest to, że w naturze także bywają stworzenia, które potrafią jej jednocześnie pomagać, jak i również szkodzić. Ciekawym paradoksem może być tutaj kistnik malinowiec (Byturus tomentosus) mały, brązowy chrząszczyk, znany głównie dzięki swoim larwom, które możemy znaleźć w owocach malin. To właśnie one żerują w ich wnętrzu, powodując przy tym nie małe szkody. Nam ludziom to oczywiście nie w smak, bo kto lubi maliny z dodatkowym białkiem w środku? Z tego też względu w ludzkiej świadomości, kistnik kształtuje się od razu jako całkowity szkodnik. A to nie jest do końca słuszne stwierdzenie. Dorosłe chrząszcze, mają bowiem w zwyczaju odżywiać się pyłkiem kwiatowym roślin z rodziny różowatych. Z tego też względu kistniki są bardzo przydatnymi zapylaczami. Najciekawsze jest jednak to, że niejednokrotnie pojawiają się na kwiatach… malin! A skoro tak, to kistniki przyczyniają się do zapylania rośliny, w owocach której, rozwijają się później jego larwy. Wychodzi więc na to, że kistnik jednocześnie szkodzi jak i pomaga malinom. Podobnych dwoistości jest zresztą bardzo dużo w przyrodzie. Gąsienice bielinków na ten przykład chętnie żerują na kapuście, jednak dorosłe motyle uczestniczą w zapylaniu różnych kwiatów. Larwy niektórych rośliniarek są roślinożercami, więc pewnie nie raz pojawiają się wśród upraw. Dorosłe owady, są jednak drapieżne i polują m.in. na gąsienice czy nawet na larwy stonki ziemniaczanej.
Komary
Czy istnieje jednak szkodnik, który ponad wszystko był by takim utrapieniem, że za żadne skarby nie da się odnaleźć w nim niczego pozytywnego? Na usta od razu ciśnie się jeden natręt. Komar. Dokucza, kłuje, pije naszą krew… jaki w nim pozytyw? Okazuje się, że nawet u nich można jakiś znaleźć. Będzie on zresztą bardzo zbliżony do tego, jaki mieliśmy u much. Dorosłe komary z pewnością są istotnym pokarmem wielu zwierząt, np. ptaków. Żyjące w wodzie larwy są z kolei świetnym pożywieniem wielu ryb, kijanek czy tez ptactwa wodnego. No tak wszystko ładnie, pięknie, ale… czy komary nie mogłyby zrezygnować z kąsania nas? Dobrze by było, gdyby mogły, ale niestety jest jak jest i musimy się pogodzić z tym, że co i rusz będą się nam dawały we znaki podczas biwaków czy pobytów w lasach. Swoją drogą znalazłem ciekawą sugestie w jednym z pism przyrodniczych, jakoby komary przez swoje natręctwo i masowe występowanie, wspomogły Kampinoski Park Narodowy w jego ochronie przed… ludźmi! Rzekomo miały one zniechęcać ludzi, którzy chcieli wkraczać na bagniste, leśne tereny w celu ich karczowania. W sumie… kto by chciał wycinać las, gdy atakują go komarze hordy komarów? Teraz pewnie taki patent by nie przeszedł, gdyż ludzie potrafią się przed nimi zabezpieczyć i wycinać lasy do woli… ale komary jako obrońcy lasu? Może i coś w tym jest.
Kozioróg dębosz
Wiele z was uważa pewnie, że najlepiej byłoby wytępić wszystkie szkodniki tak, by wszyscy mieli z nimi spokój. Oczywiście, jak pokazałem to na przykładzie much, takie działanie mogłoby być bardzo nieprzemyślane w skutkach. Co by jednak było, gdyby na ten przykład zająć się tępieniem jakiegoś konkretnego, pozornie mało istotnego w przyrodzie szkodnika roślinnego? Czy gdyby doprowadzić go do stanu, w którym groziłoby mu wyginięcie, to należy mu na to pozwolić, czy jednak podjąć działania mające na celu jego ratowanie? Cóż… tak się składa, że na naszym polskim podwórku mamy przykład szkodnika, który na chwilę obecną nie dość, że przestał się znajdować na liście owadów szkodzących, to jeszcze został objęty ochroną gatunkową! Kozioróg dębosz (Cerambyx credo), jeden z najbardziej niebezpiecznych szkodników dębów, który na chwilę obecną jest jednak na tyle rzadki, że znajduje się pod ochroną gatunkową! Kozioróg to wyjątkowo duży chrząszcz z rodziny kózkowatych, dorastający do niemal 5,5 cm. Szczególnie mocno daje się we znaki starym drzewom, takim jak np. słynny Dąb Bartek czy wielu innym pomnikom przyrody. Oczywiście wiele osób pomyśli, że chrząszcz, który wręcz zabija drzewa, powinien zostać bezwzględnie wytępiony. Musimy jednak pamiętać, że każde stworzenie ma swoje miejsce w przyrodzie, nawet jeśli nie podobają się nam jego działania. Poza tym, obecna populacja kozioroga jest na tyle niska, że obecnie nie jest już aż takim szkodnikiem jak kiedyś. Chociaż… w miejscach w których wciąż żyje nadal jest dość liczny i to na tyle, by czynione przez niego szkody były widoczne. Oczywiście co niektórzy „obrońcy drzew” najchętniej wkroczyliby uzbrojeni w pestycydy i pozbyli się go, ale… najlepiej jest, kiedy natura sama sobie radzi w takich sytuacjach. W końcu od tego kozioróg ma wrogów naturalnych, by regulowali jego liczebność. Oprócz tego, działalność ludzka przynosi najczęściej znacznie więcej szkód niż pożytków i to do tego stopnia, że niejednokrotnie sami tworzymy sobie szkodniki… i to często naprawdę bardzo niebezpieczne!
Pszczoły zabójcy
Tak się składa, że mam tutaj idealny przykład takiego właśnie szkodnika. Wspomniany przykład pozwoliłem sobie jednak wziąć zza oceanu (a my powinniśmy się cieszyć, że nie mamy z nim do czynienia). Jaki to straszny szkodnik? Pszczoła miodna! Tak, teraz wszyscy się zastanawiają jakim cudem jeden z najbardziej pożytecznych owadów na świecie może być szkodnikiem. Ano może… pod warunkiem, że mamy do czynienia z mutantem! Otóż był kiedyś taki jeden naukowiec, który mieszkał sobie w Ameryce Południowej i postanowił uczynić Brazylię największym potentatem miodu na świecie. Niby fajna sprawa, tylko jak tego dokonać? Najlepiej wziąć europejską pszczołę miodną (Apis mellifica) oraz jej afrykańską odmianę (Apis mellifica scutellata) i skrzyżować je ze sobą. Połączenie naszej łatwej w hodowli pszczoły miodnej z jej afrykańską odpowiedniczką, która znana jest z produkcji dużej ilości miodu wydawało się być dobrym pomysłem. Było jednak małe „ale.” Okazało się, że krzyżówka tych pszczół faktycznie odziedziczyła po swoich afrykańskich kuzynkach wysoką wydajność w produkcji miodu, ale prócz tego zyskała również ich ogromną płodność, oraz… agresję! No i oczywiście jak to przy takich scenariuszach bywa, jeden z pracowników laboratorium musiał się wykazać na tyle dużą nierozwagą, by doprowadzić do ucieczki kliku królowych tej niebezpiecznej krzyżówki. Jeśli więc podczas oglądania horrorów ze zmutowanych zwierzętami, dziwiliście się, jak scenarzyści mogą tworzyć tak banalne i absurdalne historie, to teraz już wiecie, że nawet prawdziwemu życiu zdarza się mieć chwilę słabości i stworzyć prawdziwy dreszczowiec. klasy „B”.
Wracając jednak do naszych pszczół. Po ucieczce, zaczęły się oczywiście rozmnażać i krzyżować z rodzimymi pszczołami Ameryki Południowej. W ten sposób powstały osławione „pszczoły zabójcy,” które są tak agresywne, że wystarczy kilka głębszych wdechów i wydechów przy ich gnieździe, by sprowokować je do masowego, zabójczego wręcz ataku. Jak się można łatwo domyślić, pszczoły wcale nie chciały poprzestać na Ameryce Południowej, dlatego stopniowo zaczęły się rozprzestrzeniać w kierunku północnym. Coraz bardziej i bardziej aż w końcu dotarły do mekki wszelkich dziwacznych dreszczowców i filmów katastroficznych, czyli USA. Tam ostatecznie zatrzymały się na południowych i zachodnich stanach (na północy zdecydowanie dla nich za zimno), ale i tak ich mieszkańcy mają z nimi naprawdę przechlapane.
Taka historia, to na szczęście nie u nas, ale… czasami bywa tak, że wcale nie trzeba grzebać owadom w genach, by zmienić je w szkodniki. Niekiedy wystarczy po prostu zmienić ich miejsce zamieszkania.
Stonka ziemniaczana
Kiedyś, przy artykule o inwazyjnej, azjatyckiej biedronce opowiadałem o tym, jak Amerykanie sprowadzili do siebie naszą biedronkę siedmiokropkę, by pomogła im zwalczać mszyce. Biedronka ta rozpędziła się jednak tak bardzo, że postanowiła zwalczać nie tylko mszyce, ale także… rodzime, amerykańskie biedronki dwukropki. Oczywiście, Amerykanie nie pojęli tej lekcji, dlatego później sprowadzili do siebie biedronkę azjatycką z bardzo podobnych powodów… i oczywiście biedronka ta wymknęła się spod kontroli, zaczęła się rozprzestrzeniać, i to na tyle, że końcu dotarła na nasz kontynent, oraz do Polski. W wielu innych przypadkach, szkodniki wprawdzie powstają za sprawą człowieka, ale w znacznie bardziej przypadkowych zdarzeniach. Przykładem może być tutaj jeden z naszych najbardziej znanych szkodników, czyli stonka ziemniaczana (Leptinotarasa decemlineata). Trudno będzie w to uwierzyć, ale były czasy, kiedy stonka ani myślała komukolwiek wadzić. Żyła sobie spokojnie, odżywiając się różnymi, dzikimi roślinami z rodziny psiankowatych. Wszystko się jednak zmieniło, kiedy w jej ojczyźnie, czyli w USA (Amerykanie naprawdę mają przekichane z tymi wszystkimi szkodnikami!), a konkretnie w Kolorado pojawiły się uprawy ziemniaków. Przypominam, że te należą właśnie do psiankowatych, a skoro tak… stonki oczywiście nie mogły się oprzeć takiej okazji. Tyle ładnie zebranego w jednym miejscu jedzenia… zupełnie jak suto zastawiony stół! Nic więc dziwnego, że stonki postanowiły się na niego wprosić. Przystosowanie się do ziemniaków nie zajęło im dużo czasu, dlatego wraz z ich rozprzestrzenianiem się na inne kontynenty, stonka zaczęła podróżować razem z nimi. W ten sposób, pojawiła się również w Europie i może co niektórzy mi nie uwierzą (nie ma to jak PRL-owska propaganda o stonkach, zrzucanych na nasz kraj przez Amerykanów), ale także w naszym kraju. Pytanie jednak brzmi, czy aby na pewno przykładów powstawania szkodników, musimy szukać poza granicami naszego kraju? Oczywiście, że nie! Żeby jednak je poznać, musimy się cofnąć do lat 1920-1945.
Szkodniki lasów
Wtedy to właśnie lesistość naszego kraju skurczyła się z 38 % do 20 %. Postanowiono się więc temu przeciwstawić. Zaczęto sadzić nowe lasy i to na taką skalę, że do 1970 r. powierzchnia lasów w naszym kraju zwiększyła się do 27%. Wszystko bardzo ładnie, gdyby nie jeden szkopuł. Przy sadzeniu nowych lasów nie myślano o przyrodzie, ale o zyskach czerpanych z surowca drzewnego. By surowca nie zabrakło, w jak najszybszym czasie, tworzono lasy, które znacznie bardziej przypominały plantacje, niż autentyczne lasy. Wszystkie posadzone „lasy” były bowiem złożone z jednego gatunku drzewa, sadzonego „elegancko” w rządkach, z równymi odstępami od siebie. Gatunkiem, o którym mowa była sosna zwyczajna, czyli najpospolitsze drzewo w naszym kraju. Poprzez taki sposób działania, szybko powstały typowe lasy gospodarcze, w którym prym wiodła właśnie monokultura sosnowa. Taki typ lasu jest jednak wyjątkowo niekorzystny dla przyrody. Drzewa rosnące w taki sposób, nie zapewniają odpowiednich schronień dla leśnych zwierząt, ponieważ brakuje starych, dziuplastych drzew, które zostają wycięte, zanim jeszcze zdążą osiąknąć „dziuplasty wiek”. Brakuje także dobrej ściółki leśnej, w której mogły by się rozwijać bezkręgowce. Tak więc czego się można spodziewać w takim lesie? Zwierzaki owszem są tam, ale w zdecydowanie okrojonym składzie. Parę saren, jakiś zając, czy wszędobylskie sójki i mniej więcej na tym się kończy. Bardzo ubogo, w porównaniu z lasami mieszanymi, które aż kipią życiem. Istnieją jednak stworzenia, dla których taka uboga monokultura jest istnym rajem na ziemi. To oczywiście owady… ale takie, których główną rośliną żywicielską jest właśnie sosna, a czasami również świerk. Jakie konkretnie? Ano chociażby różne, nocne motyle, takie jak brudnica mniszka (Lymantria monacha), strzygonia choinówka (Panolis flammea), poproch cetyniak (Bupalus piniarius) czy barczatka sosnówka (Dendrolimus pini). Także chrząszcze, pokroju szeliniaków (Hylobius spp.) i smolików (Pissodes spp.), czy błonkówki [boreczniki sosnowe (Diprion pini) i osnuje gwieździste (Acantholyda posticalis)] lubią się dołączać do wyżerki. Oczywiście to jedynie przykłady, ale i tak łączy je wręcz niesamowita zdolność do masowych pojawień się… fachowo rzecz ujmując, do gradacji! Jej przyczynami, bardzo często są właśnie monokultury sosnowe. Zwabione przez nie owady, pojawiają się na sosnach, zaczynając czym prędzej na nich żerować, rozmnażać się, żerować, rozmnażać i tak w kółko aż w końcu uda im się pożreć niemal cały las! Kiedy tak się staniemy, mamy do czynienia ze zjawiskiem znanym jako gołożer (nietrudno zgadnąć, że taka nazwa nawiązuje do sytuacji, w której owady dosłownie objadają wszystkie igły albo liście z drzew, pozostawiając las niemal na golasa!). Dlaczego jednak monokulturom sosnowym tak bardzo obrywa się ze strony szkodników? Ponieważ rosną tam w zasadzie tylko sosny. Nie są one bezpośrednio oddzielone od siebie innymi drzewami, jak ma to miejsce w lasach mieszanych, więc potencjalne szkodniki bardzo łatwo przedostają się z jednej sosny na drugą. Jakby tego było mało, młode sosny są przeważnie bardzo słabo odporne na ataki owadów. No i oczywiście w takich lasach jest znacznie bardziej krucho z wrogami naturalnymi, co również zachęca szkodniki do „brykania” i objadania się. Jaki może być tego skutek? Tutaj posłużę się przykładem.
Brudnica mniszka. Wspomniałem o niej wcześniej, ale tak sobie myślę… warto o niej napisać coś więcej. W naszym kraju, bardzo często mieliśmy do czynienia z gradacjami w jej wykonaniu… a wiele z nich okazało się być opłakanymi w skutkach. Jedna gąsienica brudnicy, w ciągu całego swojego życia jest wstanie pożreć około 200 sosnowych igieł albo 1000 świerkowych. Niby nie dużo, ale ogromne namnożenie się tych owadów potrafi doprowadzić wręcz do katastrofy leśnej! Największe gradacje w historii naszego kraju zaczęły się w 1978 r, w borach sosnowych na północy naszego kraju. Zniszczenia lasów, objęły dwa lata później 1,7 milionów hektarów lasów, a kolejne dwa lata później aż 2,3 mln hektarów! To wszystko jednak nic w porównaniu z rokiem 1986, kiedy brudnica mniszka dosłownie zeżarła blisko 6 mln hektarów lasów iglastych! Cóż… taka to nasza rodzima „szarańcza,” w przebraniu ćmy.
Jaki więc z tego morał? Ano taki, że człowiek kopiąc dołki w przyrodzie, sam w nie później wpada, a razem z nim cierpi na tym natura. Owady, które żyły sobie w spokoju, za jego sprawą stają się groźnymi szkodnikami, które stają się później niebezpiecznym zagrożeniem. Dlatego też, mogę jedynie apelować, by jak najmniej ingerować w naturę, a jeśli jest to już niezbędne, to żeby to robić z głową! Same szkodniki zaś, nie zawsze istnieją tylko po to by zaleźć nam za skórę. Wiele z postrzeganych w ten sposób stworzeń, stanowi wręcz bezcenny element natury, odgrywający w niej kolosalną rolę, a to że posiadają dwie strony medalu… od nas samych zależy, czy będziemy dostrzegać tylko jedną jego stronę.
witam, swietny artykul z prof. markiem kozlowskim jest takze w najnowszym national geographic, polecam.
Bardzo ładnie napisałeś o muszkach i ich pożytecznej roli, to cieszy. 🙂
Pingback: Cetyniec większy (Tomicus cf. piniperda). – Zmora leśników. « Świat Makro.com
Swietny artykul. Juz mnie tak bardzo muchy nie denerwuja po lekturze 🙂
:p
świetny tekst. dobrze napisany. oby więcej takich w necie bylo!
Pingback: Plujka burczało (Caliphora cf. vormitoria). – Dzikuny i bobówki. | Świat Makro.com
Fajnie było czytać to dzieciom wieczorem 🙂